Mam czasem mniejszy dzień
Mam czasem mniejszy dzień.
Nie taki wielki, pasjonujący, zwycięski i najlepszy.
Dzień bez siły Supermana, bez podskakiwania z radości, bez machania rękami i wykrzykiwania, że wszystko mi się uda.
Taki mniejszy dzień.
Mniejszy od wielkiego dnia.
Taki dzień w sam raz do tego, żeby po południu pobyć sama ze sobą, położyć się na ławce i patrzeć w niebo.
Kiedyś myślałam, że codziennie od świtu do wieczora muszę być świeża i rześka jak szczypiorek. Że muszę zawsze wszystkim pokazać moją niezłomność, niespożytą energię, że muszę zawsze tryskać humorem i być zawsze w 100% samodzielna.
Myślałam, że tak musi być, że to jest mój wzorzec, którego absolutnie muszę się trzymać.
Ale każde takie „muszę” to tylko znak, że sama przed sobą coś usiłowałam udawać.
Bo zobacz.
Ja uważałam, że „muszę” zawsze być w dobrym humorze, więc szukałam sposobów, żeby w razie potrzeby poprawić sobie humor. Trochę alkoholu, trochę słodyczy, zakupy w Internecie – i znów tryskałam radością, tyle że to wcale nie była prawdziwa radość życia. To była tylko chwilowa euforia wymuszona przez chemiczne substancje albo przedmioty kupione za pieniądze.
To była iluzja radości.
Usiłowałam w ten sposób zmusić siebie do udawania kogoś, kim nie jestem. Najbardziej na świecie bałam się przyznać do słabości. Nawet przed samą sobą nie byłam w stanie przyznać, że czasem mam gorszy nastrój, że czasem sprawy nie idą tak gładko, jak bym chciała.
Czasem mam po prostu mniejszy dzień.
Wtedy nie jestem jak szczypiorek na wiosnę, ale raczej jak nać pietruszki.
Wolniejsza, mniej sprawna, mniej pomysłowa, mniej radosna. Taka trochę bardziej ciężka i zamyślona.
I tak jest dobrze!
To jest po prostu dzień na przegrupowanie myśli. Na konserwację nadajników. Na wewnętrzne wynoszenie śmieci. Na chwilę przerwy.
Kiedyś usiłowałabym zmusić siebie do walki, do zwycięstwa, do odnoszenia sukcesu za wszelką cenę i do biegu mimo bólu nóg.
Teraz wiem, że nawet mistrz świata długodystansowców potrzebuje czasem odpocząć. Zrobić przerwę w treningach, zresetować swój organizm, oczyścić serce.
I o to właśnie chodzi.
Nie muszę biec codziennie do celu.
Czasem mogę się zatrzymać i postać sobie w miejscu, wąchając wiatr, rozglądając się dookoła i nie myśląc o niczym w szczególności.
Czasem mam taki mniejszy dzień, który w rzeczywistości jest jeszcze większym dniem od wielkiego, ponieważ pozwala mi odświeżyć moje przekonania, odpocząć, nabrać sił i na nowo ustawić mój wewnętrzny kompas.
Lubię siebie.
Nie muszę się do niczego zmuszać i nie muszę udawać, że jest dobrze kiedy jest gorzej albo źle.
Zawsze jestem dla siebie przyjacielem.
Zawsze daję sobie pozytywne wsparcie i słucham tego, co ma do powiedzenia moja dusza.
Ona jest moim najlepszym przewodnikiem. Dzięki niej znajduję w sobie prawdę i znajduję to, co sama zafałszowałam. Dzięki temu mogę to naprawić i zmierzać dalej przed siebie.
Fragment książki „Jestem dyrektorem mojego życia” z serii „Kurs pozytywnego myślenia”
Ja taki dzień kiedyś dawno, dawno temu nazwałam „dniem lizania ran”, w tym dniu zbiera się to, co zrobiło mi przykrość lub sprawiło smutek, zawód,a na co nie miałam czasu, więc w takim dniu jestem dla siebie wyjątkowo dobra, cierpliwa, pocieszająca, w duszy trzymam się za rękę, głaszcze, pocieszam, sprawiam sobie malutkie, malutkie przyjemności, postępuje ze sobą delikatnie,pozwalam.sobie na spędzenie czasu sama ze sobą, w ciszy i spokoju, często idę na spacer lub wcześniej spać, gdy mam ochotę popłakać oglądam film z pozytywnym zakończeniem, wtedy zawsze się rozczulam, w takim dniu po prostu bardziej czuje że się o siebie troszczę, że jestem dla siebie dobra, że się lubię i kocham