Jak Elvis stał się sławny
Żeby zarobić na utrzymanie studia i darmowe sesje dla amatorów, Sam Phillips oferował usługi dla wszystkich, którzy byli gotowi zapłacić. Na wizytówce wydrukował: Nagrywamy wszystkich, wszędzie i o każdej porze! Obsługiwał pogrzeby i rodzinne uroczystości, wprowadził też nową usługę: każdy mógł przyjść i nagrać własną małą płytę za trzy dolary za nagranie po jednej stronie i 3.98 za dwustronne. Miał drzwi otwarte dla wszystkich, ale szczególnie chętnie zapraszał czarnoskórych muzyków bluesowych. Pierwsze utwory nagrywał u niego B.B. King, Junior Parker i Howlin’ Wolf. To było pierwsze studio nagraniowe w Memphis. Dwa lata później przekształcił je w malutką wytwórnię płytową Sun Recording Company, w skrócie Sun, czyli Słońce.
Tam właśnie pewnego lipcowego dnia w 1954 roku Elvis Presley, Scotty Moore i Bill Black usiłowali wykrzesać coś z siebie podczas sesji nagraniowej.
Sam Phillips był cierpliwy. Wiedział z doświadczenia, że mikrofon, studio, producent przyglądający się z drugiej strony szyby działają deprymująco. Dlatego zawsze czekał na moment kiedy muzycy zapomną o tym, że są w studiu i poczują się znów sobą. Wtedy powstawała najlepsza muzyka.
Piątego lipca próbowali różnych piosenek, ale nikt nie był z nich do końca zadowolony. Najpierw Harbor Lights, przebój Binga Crosby’ego sprzed trzech kilku lat, potem I Love You Because z repertuaru piosenkarza country Ernesta Tubba, a potem inne ballady.
Sam siedział w reżyserce naciskając przycisk nagrywania, a potem cofając taśmę z powrotem do początku przy następnej piosence. W miarę upływu nocy stawało się oczywiste, że może to jeszcze długo potrwać. Ale nikt nie chciał dać za wygraną.
Około północy zrobili sobie przerwę. Było późno, a następnego dnia rano wszyscy musieli iść do pracy. Może lepiej już zakończyć tę sesję. Jutro mogliby znowu spróbować. Zapadli już w pewnym sensie w posesyjne odrętwienie, gdy nagle Elvis podskoczył i zaczął grać na swojej gitarze. A właściwie nie „grać” tylko walić w tę gitarę i śpiewać bluesowy utwór nagrany przez Arthura „Big Boya” Crudupa w 1940 roku: „That’s All Right, Mama”. Bill siedział na kontrabasie, ale kiedy Elvis zaczął śpiewać, zerwał się na nogi i zaczął grać.
Scotty też natychmiast dołączył ze swoją gitarą, zachwycony, że wreszcie pojawił się dynamiczny numer, w którym może wykorzystać swoje nowatorskie frazy, nad którymi od lat pracował, będące kombinacją ślizgów palcami i pauz podciągniętych strun, które wcześniej do niczego nie pasowały. Teraz niespodziewanie znalazły idealne miejsce w szalonym utworze granym przez Elvisa.
Sam Philips nagle wyprostował się w reżyserce, spojrzał na nich, a potem wystawił głowę i zapytał:
– Co wy tam robicie?
– Tak tylko się wygłupiamy – powiedział Scotty.
– To brzmiało całkiem nieźle. Spróbujcie jeszcze raz. Czekajcie, przyjdę poprawić mikrofony.
Zrobili jeszcze kilka prób z różnymi ustawieniami mikrofonów, aż w końcu Sam uznał, że są gotowi i wykonali finalną wersję, która została nagrana na taśmie.
– To jest naprawdę dobre! – powiedział zadowolony Sam. – Inne!
– Tak, ale co to właściwie jest?
Nikt jeszcze nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Czarna piosenka nagrana przez białych artystów w czarno-białym stylu. W dodatku wszyscy byli nadzwyczajnie kreatywni i nowatorscy. Nie mieli zawodowego przygotowania, nie usiłowali nikogo ani niczego naśladować. Tworzyli zgodnie z tym, co im w duszach grało.
– Wszyscy byliśmy muzykami poniżej przeciętnej – wspomina Scotty Moore. – Elvis nie znał zbyt wielu akordów, ale miał świetne wyczucie rytmu. To właśnie wykorzystał Sam Phillips. Nie wydaje mi się, żeby zrobił to świadomie. Traktował Elvisa jak jeden z instrumentów i utrzymywał jego głos bliżej muzyki niż zwykle wtedy robiono. Jeśli posłuchasz płyt z tamtego czasu, to głos wokalisty zawsze dominował nad muzyką. Gdyby Sam tak samo ustawił głos Elvisa, nagranie brzmiałoby pusto, ponieważ mieliśmy tylko trzy instrumenty. Elvis miał świetną kontrolę nad głosem. Potrafił zrobić z nim wszystko, co chciał. Sam zmiksował jego głos ma poziomie takim samym jak muzyka, tak jakby to był instrument.
Tak powstało pierwsze przebojowe nagranie Elvisa Presleya That’s All Right. Piosenkę napisał i nagrał jako pierwszy gitarzysta bluesowy Arthur Crudup zwany Big Boy w 1946 roku. Sam Phillips, który na co dzień pracował z ciemnoskórymi artystami był zaskoczony, że Elvis zna taką muzykę. Biali wtedy słuchali białych, a czarni czarnych. Z wyjątkiem Elvisa, który mieszkał w „gorszej” części miasta niedaleko dzielnicy ciemnoskórych. Gdyby nie to, że był biedny, nigdy później nie zostałby bogaty. Gdyby nie to, że trafił na człowieka, który tak samo jak on wychował się w okolicy mieszanej rasowo, gdzie zrozumiał siłę muzyki płynącej wprost z udręczonej duszy, nie zostałby pewnie nigdy znanym artystą.
Pojawił się w odpowiednim momencie we właściwym czasie. Miał szczęście spotkać na swojej drodze ludzi, którzy mieli w sobie podobną wrażliwość, natchnienie i byli równie niezwykli jak on. Gdyby Elvis Presley wszedł do innego studia i spotkał na swojej drodze innych ludzi, jest bardzo możliwe, że nigdy byśmy o nim nie usłyszeli.
Słowo mama w slangu południa Stanów Zjednoczonych oznaczało śliczną dziewczynę:
Jak chcesz, ślicznotko, będzie jak sobie życzysz, wszystko będzie po twojemu. Uprzedzali mnie, żeby na ciebie uważać, ale dobra, jak chcesz, ślicznotko. Pakuję się już i na dobre wyjeżdżam, więc nie musisz się martwić, że będę się kręcił pod twoimi drzwiami. Więc będzie jak chcesz, ślicznotko, widać tak już musi być.
Dwa dni później wieczorem znów spotkali się w studiu. Szczęśliwym przypadkiem udało im się nagrać coś świetnego, teraz potrzebowali drugiej piosenki, która mogłaby się ukazać po drugiej stronie singla. Próbowali przez całą noc, ale nie stworzyli niczego równie porywającego. Marion Keisker przypomina sobie, że w pewnej chwili Bill Black położył się ze zmęczenia na podłodze i nie mogli go podnieść.
Sam Phillips był tak zadowolony z pierwszego nagrania, że umówił się na spotkanie ze znajomym DJ-em, który prowadził codzienny wieczorny program w stacji WHBQ w Memphis.
Przypomnę, w połowie lat pięćdziesiątych na południu Stanów Zjednoczonych biali słuchali białej muzyki w białych stacjach, a czarni słuchali czarnej muzyki w swoich rozgłośniach radiowych. Dewey Phillips był pod tym względem wyjątkowy. Nie dzielił muzyki na czarną i białą. Mówił, że gra „dobrą muzykę dla dobrych ludzi”.
George Klein pisze o nim, że „mówił szybko jak karabin maszynowy, brzmiał czasem jak biały wieśniak, czasem jak czarny niewolnik z pola, czasem jak prowadzący aukcję, a czasem jak szaleniec”. Dewey rozmawiał na antenie z roztargnioną Babcią i innymi postaciami, w które się wcielał. Jedną z nich była krowa o imieniu Myrtle, która w odpowiedzi na jego pytania wydawała z siebie długie „muuu”.
Dewey Phillips pracował najpierw w sklepie płytowym w Memphis i tam przez głośnik reklamował swoje ulubione płyty. Sprzedaż znacznie się zwiększyła, bo ludzie przychodzili do sklepu specjalnie po to, żeby go posłuchać. I wtedy szefowie stacji WHBW zaproponowali mu prowadzenie programu, który szybko stał się najpopularniejszym w Memphis. Nazywał się Red Hot & Blue i był nadawany codziennie od poniedziałku do soboty od dziewiątej wieczorem do północy. Red hot oznacza coś „gorącego jak ogień”, a także bardzo popularnego, ze szczytów list przebojów. Blue w nawiązaniu do bluesa i rhtyhm’n’bluesa.
Dewey nie pracował nigdy wcześniej w radiu, nie miał żadnego zawodowego przygotowania. Miał w sobie pasję i niewyczerpaną kreatywność. Był naturalnym sobą do tego stopnia, że tak szybko obijał i niszczył delikatny radiowy sprzęt, że po pewnym czasie stworzono specjalnie dla niego przygotowane studio.
Sam Phillips[1] czasem zapraszał Deweya Philipsa do swojego studia, żeby posłuchać premierowej piosenki, która nie została jeszcze wypuszczona na płycie. Usiedli przy zimnym piwie i Scotty Moore pisze, że przez dwie godziny słuchali tylko tego jednego nagrania. Następnego dnia Sam przygotował acetat z That’s All Right i zaniósł go dla Deweya do radia.
Acetat był pierwszym tłoczeniem specjalnej płyty pokrytej lakierem, co wymagało użycia specjalnej, delikatnej maszyny wycinającej rowek modulowany sygnałem dźwiękowym. Acetat istniał tylko w jednym egzemplarzu. Pokrywano go następnie warstwą metalu, w którym odbijał się precyzyjnie wytłoczony rowek. Metal potem odklejano, galwanizowano, czyli pokrywano dodatkową powłoką metalu i zdejmowano ją, żeby uzyskać negatyw, po czym powtarzano ten proces, żeby uzyskać pozytyw, czyli dokładne odwzorowanie zapisanego dźwięku. Tak powstawała płyta matka, która jeszcze raz jest pokrywana metalem, z którego po odklejeniu robi się stemple do masowego tłoczenia płyt winylowych robionych z plastiku.
Zanim w powszechnym użyciu pojawiły się magnetofony, acetat był nagraniem demo, czyli demonstracyjnym. Przydawał się w radiu do rejestrowania występów na żywo, wcześniejszego nagrywania audycji oraz prezentowania nowych artystów.
Dewey od razu nadał ją na antenie i rozdzwoniły się telefony z prośbą, żeby zagrał ją jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Podczas tamtej nocy nadał ją siedem razy.
Marty Lacker wspomina, że w lipcu 1954 roku jechał samochodem po Vollintile Avenue w Memphis razem ze swoim kolegą Monte Wenerem i nagle w radiu usłyszeli jak Dewey Phillips mówi:
– Jest dzisiaj z nami młody człowiek ze szkoły High Humes i oto jego piosenka!
– Popatrzyliśmy na siebie próbując zgadnąć kto to może być, a kiedy Dewey powiedział „Elvis Presley!”, byliśmy zszokowani. Słyszeliśmy wcześniej jak Elvis śpiewa, mama Monty’ego organizowała nawet występy dla weteranów w Szpitalu Kennedy’ego i Elvis brał w nich udział. Ale to było coś w kompletnie innym stylu.
Kuzyn Billy Smith też przypomina sobie, że nie rozpoznał Elvisa, bo brzmiał zupełnie inaczej niż podczas szkolnych przedstawień:
– Kiedy po raz pierwszy usłyszałem jak Elvis śpiewa w radiu, to pomyślałem: „Nie, to nie może być Elvis! Ten gość brzmi jak czarnoskóry!”. Piosenki, które Elvis śpiewał w szkole były bardzo proste. Tak samo jak My Happinness, którą Elvis nagrał na płycie dla swojej mamy w stylu zespołu the Ink Spots. Ale w That’s Alright Mama Elvis poszedł na całość. Ta piosenka była tak dynamiczna i tak różna od tego, co śpiewał wcześniej, że byłem pewien, że ktoś w radiu pomylił płyty.
Z dnia na dzień – a raczej z nocy na dzień – Elvis stał się sławny w Memphis. Sam Phillips postanowił wydać płytę, ale miał tylko jedną piosenkę. Potrzebował czegoś na drugą stronę singla. Przez kilka dni próbowali różnych utworów aż w końcu wybrali klasyk muzyki bluegrassowej, czyli typowej białej muzyki country. Blue Moon of Kentucky to powolny, romantyczny walczyk napisany w 1945 roku przez Billa Monroe. Błękitny księżycu, świeć na niebie, błękitny księżycu, świeć jasno na niebie i przyprowadź do mnie z powrotem moją dziewczynę. Błękitny księżycu z Kentucky, świeć na niebie i oświetlaj drogę dziewczyny, która mnie zostawiła. Błękitny księżycu, świeć na niebie.
W oryginalnym nagraniu Billa Monroe słychać łkające skrzypce, banjo i gitarę, wokalista też smutno zaciąga słowami. Wersja tercetu Elvis Presley – Scotty Moore – Bill Black była na tamte czasy zaskakująca. Dynamiczna, podskakująca, z energetycznymi akordami gitary i rhythm’n’bluesowym, rwanym, improwizowanym wokalem.
I to było niesamowite.
Na tej pierwszej płycie zamieszczono dwie piosenki pochodzące z dwóch różnych światów. Czarna piosenka została trochę wybielona, a biała piosenka zaczerniona. Przebój czarnoskórego wykonawcy został zaśpiewany tak, żeby trafił do białej publiczności, a przebój białego kowboja został tak rozkołysany niespokojnym rytmem, żeby przemówił do serca czarnoskórego słuchacza. I dlatego wszyscy zaczęli nagle mówić o Elvisie Presleyu.
Fragment książki „ELVIS PRESLEY. Niezwykłe życie” – wyd. Przylądek Dobrej Nadziei, październik 2024.
[1] Sam Phillips i Dewey Phillips mieli to samo nazwisko, ale nie byli spokrewnieni. Sam śmiał się czasem, że mieli „pokrewne dusze”.