fbpx

Rozdział 17 Był sobie wulkan

            Był sobie wulkan.

            Co pewien czas czuł, że wzbierają w nim roztopione skały i sprężone gazy, więc wybuchał. Otaczający go ocean chłodził lawę, która zastygała i zamieniała się w coraz większą górę. Aż pewnego dnia czubek wulkanu wynurzył się ponad powierzchnię wody. Po raz pierwszy poczuł powietrze i zobaczył niebo. I rósł dalej. Wkrótce obok niego pojawiło się następnych siedem wierzchołków, które też zamieniły się w wyspy. I tak powstały Hawaje.

            Przez pierwsze sto milionów lat wulkany medytowały w słońcu. Przebyły bardzo daleką drogę. Od gorącego wnętrza ziemi pod dnem oceanu, gdzie jako płynna magma szukały drogi ucieczki. Po przebiciu dna oceanu przez siedemdziesiąt milionów lat mieszkały w ciemnych, zimnych głębinach słonej wody. Pokonały kilka kilometrów drogi w pionie, żeby w końcu dotrzeć do powierzchni. Musiały odpocząć, przymierzyć się do nowego świata, włączyć się do jego mocy.

            Były czarnymi, nagimi, gładkimi czubkami ponad powierzchnią oceanu. Bez roślin i bez zwierząt. Zbudowane tylko z twardej wulkanicznej lawy, bez tego co jest niezbędne, żeby zaprosić i utrzymać żywe istoty. Brakowało im ziemi.

            Wyspy czekały cierpliwie.

            Najpierw pojawił się deszcz. Oblewał wyspy kroplami słodkiej wody, a potem parował na słońcu. Znów padał i znów wysychał. W lawie pojawiły się pierwsze pęknięcia.

            Potem pojawił się wiatr. Rozpędzony nad gładkim oceanem mknął jak narciarz w dół po stoku podczas igrzysk olimpijskich. Przyniósł ze sobą drobiny kurzu i maleńkie nasiona.

            Minęło wiele lat. Na czarnej lawie pojawiły się pierwsze zielone osady mchów i porostów. To byli prawdziwi przodkowie wszystkich następnych form życia na Hawajach. Twarde charaktery, które świetnie czują się na surowej, pustej skale. Wygrzewały się w tropikalnym słońcu, karmiły się ciepłym deszczem. Mogłyby istnieć tak bez końca, bo komu i do czego miałaby przydać się ich śmierć? Żyły przecież z dala od reszty świata na ośmiu samotnych wyspach na środku oceanu. Nikomu nie szkodziły i nie przeszkadzały. Zajęły puste, niegościnne miejsce, gdzie nikt inny nie byłby w stanie przetrwać. Czy za to nie należy im się nagroda? Czy nie mogłyby tam po prostu żyć wiecznie? Dlaczego mają słabnąć, starzeć się, aż w końcu zwiędnąć i umrzeć?…      Dlatego że Mama Przyroda miała dla nich specjalny plan.

            Kiedy minął ziemski czas pierwszych mchów i porostów, zmarły w ciszy oceanu. Po pewnym czasie rozpadły się na mniejsze kawałeczki, ześlizgnęły się w szczeliny popękanej lawy i leżały tam tak długo aż zamieniły się w pył. To była pierwsza garść ziemi na wyspach.

            Tysiąc lat później nad archipelagiem przelatywały migrujące ptaki. Być może zatrzymały się na chwilę na odpoczynek i potarły skrzydłami o kamienie. A może pilno im było lecieć dalej, więc tylko strzepnęły z piór drobinki kurzu razem z ukrytymi w nich nasionami. W zagłębieniach lawy było już tyle świeżej gleby utworzonej przez rozkładające się mchy, że nowe nasionka chwyciły się jej, wypuściły korzenie i postanowiły zostać na swoim nowym terytorium. W nowym królestwie.

            I tak było przez następne miliony lat.

            Przybywało ziemi, pojawiały się nowe rośliny. Przylatywały ptaki. Wylęgły się pierwsze zwierzęta. Nic nie wiadomo o tym, że istniały tam też istoty ludzkie. Być może żyli tam łagodni olbrzymi przysłani przez Boga Niebo. A może pojawili się z okruchów piasku wyrzuconego na brzeg przez ocean. A może wyrośli razem z pierwszymi kwiatami.

            Może byli raczej maleńkimi ludźmi stworzonymi z myśli i słów zanim jeszcze zostały wypowiedziane. Może wyszli z ożywczych kropli deszczu z zadaniem przygotowania świata dla tych, którzy go wkrótce zasiedlą. Być może to oni właśnie stali się ludzkimi duszami i do dzisiaj żyją w każdym z nas. Być może dlatego tak bardzo chciałam pojechać na Hawaje – żeby poczuć ten sam wiatr, którym oddychali praprzodkowie.

            Być może odpowiedź przyniesie hawajska wyspa, która dopiero rośnie. Na razie jest wciąż wulkanem, który wybucha na dnie oceanu od czterystu tysięcy lat. Leży blisko największej hawajskiej wyspy, Hawaii, i nazywa się Lōʻihi, czyli Długa albo Wysoka. Ma trzy kratery: Wschodni, Zachodni i Krater Bogini Pele. Żeby dotrzeć do powierzchni oceanu brakuje mu jeszcze niecałego kilometra. Eksperci od nauk ścisłych mówią, że potrwa to jeszcze dziesięć tysięcy, a może sto tysięcy lat. Będę czekać.  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *